Dalsza część podróży, czyli dlaczego nie lubię Japonii

21 września 2018

Ponad cztery miesiące temu pisałam Wam o tym, jak to złożyłam wypowiedzenie i razem z M. ruszyliśmy w spontaniczną podróż. Mieliśmy wtedy za sobą miesiąc spędzony w Wietnamie i byliśmy dokładnie w połowie pięciotygodniowego pobytu w Nowej Zelandii. Kolejne tygodnie i miesiące czekały dopiero na rozplanowanie.

Z jednej strony, jako człowiek niezbyt przyzwyczajony do spędzania miesięcy poza domem (i to ze stanem posiadania ograniczonym do niewielkiej walizki), myślałam o powrocie do Polski. Z drugiej strony wiedziałam, że okazja do takiej podróży może już się po prostu nie powtórzyć, dlatego koniec końców nie opierałam się zbytnio przed przedłużeniem wyjazdu i zaplanowaniem miesięcznego pobytu w kolejnym kraju.

Nasze bilety powrotne z Nowej Zelandii zaprowadziły nas do Kuala Lumpur, gdzie spędziliśmy spokojny tydzień, porządkując sprawy po intensywnym czasie w Nowej Zelandii. Wynajęliśmy tam mieszkanie w apartamentowcu z siłownią i basenem, który jakimś seraficznym zrządzeniem losu miał na parterze knajpkę z pysznym zdrowym jedzeniem, które wychodziło taniej niż przygotowanie posiłków samemu. (Bardzo poproszę taką u siebie w Polsce pod domem!)

Kuala Lumpur

La Juiceria Superfoods, Kuala Lumpur

A potem? Potem ruszyliśmy na miesiąc w paszczę lwa. Czyli do Japonii.

Z Japonią mamy lekki problem. “A może polecimy do Japonii?” pada z ust M. regularnie kilka razy do roku, nie mówiąc już o tym, że on najchętniej by się tam po prostu przeprowadził. Na drodze do spełnienia tych marzeń stoję oczywiście ja, bo tutaj niestety sprawa jest prosta: albo Japonia, albo ja. (Na razie wygrywam.) Skoro już jednak podróżowaliśmy sobie po świecie bez terminów i zobowiązań, wspaniałomyślnie zaproponowałam, żebyśmy “zaliczyli” przy okazji też Japonię. Taki miesiąc nie powinien być ponad moje siły.

I teraz disclaimer (ja się naprawdę bardzo staram pisać po polsku, ale ten “disclaimer” jednak zdecydowanie lepiej brzmi niż “klauzula zrzeczenia się odpowiedzialności”): po pierwsze, rozumiem, że większości osób Japonia się podoba. Nie tylko na zasadzie “wydałam kasę na wycieczkę, to się chwalę, niech zazdroszczą”. Dla kogoś, kto uwielbia anime, mangę, sushi, ramen itd. wszelkie niedogodności mogą wydać się błahe. Dla mnie niestety japońska kultura i kuchnia nie są w stanie z nawiązką zrekompensować pewnych uciążliwości.

Po drugie, proszę potraktować ten post z przymrużeniem oka. Widzę w Japonii sporo pozytywnych aspektów, ale peany na jej cześć znajdziecie w wielu innych miejscach internetu. Dzisiaj narzekamy. Co nie zmieni faktu, że doskonałe sushi zjedzone cztery lata temu w barze sushi w Tokio wspominam do teraz, a do pisania słucham właśnie utworów z filmów animowanych japońskiego studia Ghibli.

I po trzecie, nie zamierzam udawać, że znam Japonię od podszewki. Nie znam. Myślę jednak, że – jako że w 2014 roku spędziłam w Japonii dwa tygodnie, zwiedzając ważniejsze miejsca na Honsiu, a tego lata mieszkałam przez miesiąc w Osace – mam prawo wypowiadać się z perspektywy turysty.

To jak, lecimy? Przed Wami 9 powodów, dla których Japonia nigdy nie znajdzie się w czołówce moich ulubionych krajów:

1. Tajfuny i upały

Przez cały miesiąc, który w tym roku spędziliśmy w Japonii, pogoda mocno utrudniała funkcjonowanie. Najpierw przez 3-4 doby mieliśmy tajfun i gwałtowne ulewy, które spowodowały spore podtopienia i powodzie. Następnie przyszła fala 40-stopniowych upałów, która nie odpuszczała do końca naszego pobytu. W wyniku tajfunu zginęło w Japonii około dwustu osób, w wyniku upałów niewiele mniej. Jako że jestem osobnikiem dość nieodpornym na wysokie temperatury, bywało ciężko. Zwłaszcza, kiedy M. pracował wieczorami, a na zwiedzanie zostawały nam najgorętsze godziny dnia.

W momencie, w którym zaczęłam pisać ten tekst, Japonia zmagała się z kolejnym tajfunem, najsilniejszym od 25 lat. Inna sprawa to trzęsienia ziemi – Japonia, podobnie jak Nowa Zelandia, położona jest na terenie bardzo aktywnym sejsmicznie i występuje tam kilka trzęsień ziemi dziennie (tutaj możecie podejrzeć listę ostatnich).

2. Karaluchy

Nie boję się szczurów, nie boję się pająków, nie boję się burzy. Do dwudziestego trzeciego roku życia byłam raczej przekonana, że irracjonalne lęki i fobie mnie nie dotyczą, ale sytuacja uległa diametralnej zmianie, kiedy zobaczyłam pierwszego w swoim życiu karalucha. Od tego czasu pojeździłam trochę po świecie i karaluchów niestety widziałam już sporo, z czego całkiem pokaźny odsetek w Japonii. Długie, ciepłe lato i wysoka wilgotność dobrze im służą. Poza oczywistą obrzydliwością karaluchy stanowią zagrożenie biologiczne, roznosząc bakterie i pasożyty. Są potwierdzonymi lub domniemanymi nosicielami m.in. takich chorób jak salmonelloza, listerioza, dur brzuszny, cholera, czerwonka, polio, dżuma i trąd.

(Swoją drogą, wiedzieliście, że karaluchy mogą przeżyć miesiąc bez jedzenia, a także rozmnażać się bez udziału męskich osobników…?)

3. Habu-kurage

W japońskim morzu spędziłam może 90 sekund, jeszcze podczas naszego pierwszego wyjazdu. Z jakiegoś tajemniczego powodu nikt z Japończyków się nie kąpał, choć woda była ciepła, a piasek miękki. Warunki do kąpieli na pierwszy rzut oka idealne – do czasu, kiedy nie poczułam szczypania w okolicach kolana. W japońskich wodach żyje meduza znana jako “habu-kurage”, a spotkanie z nią może być dla człowieka śmiertelne. Nie mam pewności, czy to właśnie na nią miałam wątpliwą przyjemność się natknąć, ale wiem jedno: do japońskiego morza wchodzić już nie zamierzam.

Moja noga po spotkaniu z meduzą i kilka godzin później

4. Brak znajomości angielskiego

Większość Japończyków nie zna angielskiego, a przynajmniej robi wszystko, żeby się w tym języku nie komunikować, co czyni funkcjonowanie w Japonii bez znajomości japońskiego dość ciężkim. Kiedy zgubiłam się na szlaku w górach, Japończycy omijali mnie szerokim łukiem, żebym tylko nie zapytała ich o drogę. Kiedy szukałam płatków do demakijażu, udało mi się je kupić dopiero w trzeciej drogerii, gdzie jakimś cudem znalazłam osobę mówiącą po angielsku (szukanie samemu na półkach i pokazywanie ekspedientkom obrazka wyszukanego w internecie niewiele dawało, bo płatki w Japonii wyglądają zupełnie inaczej niż nasze). Jeszcze większym wyzwaniem bywa wybieranie potraw w restauracji. Jedynie niewielka część miejsc dysponuje angielskim menu (co i tak nie równa się z mówiącą po angielsku obsługą) i nierzadko zdarzało się, że byłam zdana na próby tłumaczenia japońskich znaków na angielski przez funkcję aparatu w Google Translate, co działało bardzo średnio.

Co ciekawe, brak znajomości angielskiego nie powstrzymuje Japończyków przed używaniem tego języka w hasłach reklamowych, na przykład na billboardach, na reklamach w metrze czy na pudełkach od pizzy. Wychodzą z tego niezłe językowe potworki.

Piękny japoński angielski i typowe menu

5. Tłumy

Japonia należy do najgęściej zaludnionych krajów świata, co niestety daje się we znaki. Transport publiczny daje radę, bo pociągi i metro jeżdżą dosłownie co kilka minut – chociaż w godzinach szczytu tak czy inaczej warto trzymać się od nich z daleka. Miejsc publicznych często jednak rozciągnąć nie sposób. Największy błąd popełniliśmy, wybierając się w trakcie wakacji (w dzień roboczy!) na kryty basen w Osace. Basen składał się z dodatkowo płatnych zjeżdżalni, na których każdy zjazd poprzedzało godzinne czekanie, oraz tak zwanej rzeki ze sztucznym nurtem, wypełnionej do granic możliwości wrzeszczącymi i przepychającymi się ludźmi, młodszymi i starszymi, w większości ubranymi od stóp do głów i nierzadko kancerującymi otoczenie dmuchanymi kółkami do pływania.

Duża gęstość zaludnienia przekłada się także na warunki mieszkaniowe w Japonii, zarówno jeśli chodzi o mieszkania osób prywatnych, jak i miejsca przystosowane dla turystów. Mieszkanie, które wynajęliśmy w Osace, przeznaczone było dla czterech osób, ale według europejskich standardów pomieścić mogło w najlepszym wypadku dwie – pozostałe dwie osoby nie miałyby nawet gdzie usiąść.

6. Zużycie plastiku

Zużycie plastiku w Japonii może przyprawić o ból głowy. Nie wydaje się, żeby podejmowano tam jakiekolwiek próby jego ograniczenia (co może nie dziwi aż tak bardzo, skoro Japonia zwykła po prostu odsyłać swoje plastikowe śmieci biedniejszym krajom). Odmawiałam średnio trzech foliówek dziennie, ale przynosiłam ich do domu jeszcze więcej. Wszelkie warzywa i owoce są pakowane w plastik, a kiedy jakimś cudem udawało mi się znaleźć pomidory luzem, pani pakowała je przy kasie do osobnej siatki, zanim zdążyłam zareagować. Kiedy kupowaliśmy jedzenie na wynos pakowane do plastikowych pojemników, ekspedientka ignorowała naszą odmowę brania dodatkowej foliówki, przekonując nas na migi, że nasza materiałowa torba na zakupy mogłaby się pobrudzić.

7. Chaos na ulicach i chodnikach

Ruch samochodowy w Japonii jest lewostronny. Można by przypuszczać, że w przypadku pieszych będzie tak samo. Nic bardziej mylnego… Właśnie przeprowadziłam w internecie krótkie badanie, z którego wynika, że 1) według oficjalnych źródeł przechodnie powinni trzymać się w Japonii prawej strony, 2) według mniej oficjalnych powinni trzymać się lewej, jeśli nie została wskazana prawa (na przykład na schodach ruchomych), 3) według jeszcze innych należy trzymać się lewej strony w Tokio, a prawej w Osace (w innych miejscach jako mniej obleganych rzekomo nie ma to znaczenia). Jednoznacznej odpowiedzi nie ma. Na schodach ruchomych i korytarzach stacji metra w Osace strzałki wskazują raz na jedną, raz na drugą wersję, a ludzie na ulicach robią po prostu, co chcą. Sytuację komplikują dodatkowo masy rowerzystów, przemieszczających się w zawrotnym tempie po chodnikach i próbujących omijać pieszych to z jednej, to z drugiej strony. Jest to autentycznie niebezpieczne, co zdają się potwierdzać statystyki: w 2008 roku w Japonii około 27% wypadków prowadzących do obrażeń lub śmierci, w których ofiarą lub sprawcą był cudzoziemiec, było wypadkami z udziałem rowerów (źródło).

8. Palenie w restauracjach

W większości restauracji w Japonii palenie jest dozwolone, nie w żadnych specjalnie wyznaczonych strefach, tylko po prostu przy stoliku. Około 20% japońskiego społeczeństwa pali, a papierosy są łatwo dostępne, do kupienia chociażby w ustawionych przy chodniku automatach. Zamiast chwili spokoju w restauracji mamy więc często siedzenie w śmierdzącej, rakotwórczej chmurce, bynajmniej nie zachęcającej do konsumpcji.

9. Stosunek do kobiet

Wskaźnik przestępczości w Japonii jest bardzo niski i wiele osób deklaruje, że czuje się tam bardzo bezpiecznie. Mam jednak wrażenie, że te osoby to przede wszystkim mężczyźni, względnie kobiety podróżujące jedynie w męskim towarzystwie. W Osace na dwa tygodnie dołączyła do nas moja siostra i zdarzało się, że wychodziłyśmy tylko we dwójkę, kiedy M. wieczorami pracował. Nie mogę powiedzieć, żebym czuła się wtedy szczególnie bezpiecznie. Prawie zawsze znajdowali się podpici i rozochoceni panowie w średnim i starszym wieku, wykrzykujący za nami rzeczy, które w obliczu nieznajomości japońskiego pozostaną dla mnie tajemnicą. Niezbyt komfortowe było także natykanie się na bezdomnych, którzy układali się do snu po prostu na chodniku.

Powszechnym problemem w Japonii jest napastowanie kobiet w środkach transportu. Z tego powodu w wielu pociągach oraz metrze znajdziecie wagony przeznaczone tylko dla kobiet. Statystyki dotyczące gwałtów wyglądają całkiem nieźle na papierze, ale ocenia się, że rzeczywista ich liczba jest w Japonii dużo wyższa. Niewiele kobiet decyduje się na zgłoszenie gwałtu na policję, a nawet jeśli to robią, gwałciciele rzadko ponoszą karę (jeśli czytacie po angielsku, polecam Wam artykuł na ten temat w The New York Times).


Tym trudnym akcentem zakończmy wyliczanie, choć nie ukrywam, że mogłabym kontynuować (na przykład, kto to widział, by ludzi z tatuażami nie wpuszczano na basen, a – to jest absolutnie najgorsze – Harry Potter w Universal Studios mówił po japońsku?!).

Jestem ciekawa, jak Wy postrzegacie Japonię, czy przeważają u Was plusy czy minusy, i czy mój tekst coś w tym temacie zmienił. Dajcie koniecznie znać w komentarzu!

Universal Studios Japan