Co u mnie, czyli jak znalazłam się na końcu świata

29 maja 2018

Po trzech latach pracy w korporacji gdzieś z tyłu głowy pojawił się głos, że powinnam ruszyć dalej. Dzięki Bogu, bo zaczynałam się obawiać, że względne poczucie bezpieczeństwa i wrodzona niechęć do zmian zatrzymają mnie w tym miejscu do emerytury.

Znajdowałam się wtedy w samym oku cyklonu, w jednym z bardziej dramatycznych momentów w życiu – słowem, w okresie organizowania ślubu i wesela. Na mocy ustanowionych przez samą siebie zasad, poza pracą i spełnianiem swoich podstawowych potrzeb fizjologicznych mogłam zajmować się tylko tym. Żadnych seriali, które pożrą mój cenny czas i sprawią, że obudzę się z ręką w nocniku. Żadnego pisania na bloga, które pochłonie i tak niewystarczające pokłady zapału, inwencji i motywacji. No i żadnego wypowiedzenia, które wypruje mnie emocjonalnie i sprawi, że zacznę tracić czas na planowanie przyszłości dalszej niż godzina zero.

Ale co się odwlecze, to nie uciecze. Dwa tygodnie po ślubie byłam już 1) lżejsza o 40 centymetrów włosów, 2) na okresie wypowiedzenia. Jako że stuknęły mi trzy lata w firmie, ten okres wypowiedzenia wynosił aż trzy miesiące. A jako że nagle wskutek zbiegów okoliczności zaczęliśmy cierpieć na poważne braki kadrowe i zadania całego zespołu spoczęły na mnie, był to też okres wyczerpującej pracy, czasami po dziesięć czy jedenaście godzin na dobę.

Dodatkowo zmęczona nie do końca wyleczoną grypą, wracałam do domu niczym zombie i od razu kładłam się do łóżka z pizzą i Netflixem. Zasypiając w połowie pierwszego odcinka serialu dziękowałam losowi, że nie mam dzieci, którymi już nie byłabym w stanie się zająć. Termin odzyskania wolności wydawał mi się tak odległy, że pół żartem, pół serio zastanawiałam się, czy uda mi się go dożyć, jeśli nie zwolnię tempa.

Oczywiście Chodakowska znowu miała rację, moje ciało mogło więcej niż podpowiadał mi mój umysł, słowem, przeżyłam. Przez ostatnie dwa tygodnie udało mi się nawet wyszkolić nowe osoby, które przejmowały moje obowiązki. I chociaż przez pierwszy tydzień po odejściu cały czas przejmowałam się tym, jak sobie radzą, w następnym odpuściłam zupełnie i poczułam się prawdziwie wolna.

Od dawna wiedziałam, że kiedy w taki czy inny sposób zakończy się moja współpraca z firmą, nie będę chciała z jednej korporacji skakać prosto do drugiej. Nie mam dzieci na utrzymaniu, nie mam kredytu do spłacenia, jestem w tej dobrej sytuacji, że kilka miesięcy bez pracy nie pozbawi mnie dachu nad głową. Jestem też osobą, która pracując na etacie często cierpi na brak czasu na życie.

Internet pokazuje, że są kobiety, które potrafią pogodzić etat z wychowaniem dwójki małych dzieci, prowadzeniem poczytnego bloga, codziennym gotowaniem i posiadaniem doskonale urządzonego i zawsze czystego domu. Nie wiem, jak bardzo ten lansowany w internecie obraz odbiega od ich rzeczywistości, wiem jednak, że dość mocno odbiega od mojej. Kiedy więc przyszło co do czego, pozwoliłam sobie na przerwę.

Z drugiej strony doszła kwestia zdalnej pracy M. Od kilku lat pracuje z domu, co w praktyce oznacza, że może to robić z dowolnego miejsca na świecie, o ile będzie tam dostęp do internetu. Nie zliczę, ile razy słyszałam, że zamiast siedzieć w czterech ścianach mógłby pracować z plaży w Tajlandii. Długo nie traktowałam tych pomysłów poważnie, ale teraz nawet ja musiałam przyznać, że to chyba idealny czas na wprowadzenie tego planu w życie.

Skończyłam pracę z końcem lutego. Marzec zrobiliśmy sobie spokojny – półtora tygodnia spędziliśmy u przyjaciół w Irlandii, resztę poświęciłam na nadrabianie rzeczy, na które wcześniej brakowało mi czasu. Sprzątałam mieszkanie, porządkowałam dokumenty, załatwiałam ostatnie formalności związane ze zmianą nazwiska, oglądałam filmy oscarowe i spełniałam się w kuchni. Na początku kwietnia wypadała Wielkanoc, udało nam się wtedy spędzić trochę czasu z rodziną.

Tydzień później ruszyliśmy w drogę, mając jedynie bilety w jedną stronę do Chiang Mai w Tajlandii, kilka noclegów na miejscu i bilety lotnicze na dalszą podróż z Tajlandii do Wietnamu. Azja Południowo-Wschodnia wydała nam się miejscem skrojonym na nasze potrzeby – koszty pobytu są niewysokie w porównaniu do innych rejonów świata, a różnica czasu pozwala M. na wolne poranki i przedpołudnia i pracę w godzinach popołudniowo-wieczornych. Temperatury są wysokie, ale z doświadczenia wiedziałam, że robią się całkowicie do zniesienia, kiedy zaraz obok ma się rajską plażę i basen.

W Chiang Mai plaży nie było (zaliczyliśmy za to słoniowe sanktuarium), ale postaraliśmy się o nią w następnym miejscu pobytu. Nasz hotel w Wietnamie tak bardzo przypadł nam do gustu, że dość szybko przedłużyliśmy nasz planowany pobyt z zakładanego początkowo tygodnia do czterech – czyli praktycznie do końca naszej wietnamskiej wizy.

To był czas prawdziwego odpoczynku, którego w tamtym czasie potrzebowałam. Wstawaliśmy, jedliśmy doskonałe śniadanie, szliśmy popływać w morzu lub basenie (w obu przypadkach woda była cudownie ciepła), a potem czytaliśmy książki na leżakach. Kiedy M. zaczynał pracę, ja zazwyczaj dalej czytałam lub pisałam na bloga – powstały wtedy m.in. wpisy ślubne, które znajdziecie tutaj i tutaj. (Czasami też spałam, jadłam czekoladę albo grałam na iPhonie w Harry’ego Pottera.) W weekendy robiliśmy sobie skuterowe wycieczki po okolicy.

W Wietnamie zaplanowaliśmy też kolejny etap naszej podróży. Przed wyjazdem z Polski myśleliśmy nieśmiało o Nowej Zelandii, którą chcieliśmy zobaczyć już od dawna, ale odłożyliśmy ostateczną decyzję na później. W Wietnamie jeszcze się wahaliśmy, mając na uwadze wysokie ceny biletów lotniczych i fakt, że w Nowej Zelandii właśnie trwa jesień, a nasze walizki co najmniej w połowie wypełnione były asortymentem plażowym. Zdecydowaliśmy się w końcu na spędzenie dwóch tygodni na północnej wyspie, na której temperatury wydawały się przyjaźniejsze. Na wyspę południową zamierzaliśmy wrócić innym razem.

Plan brzmiał całkiem dobrze w teorii, ale już po kilku dniach w Nowej Zelandii zaczęliśmy wątpić w jego słuszność. Po pierwsze, Nowa Zelandia jest po prostu piękna. Po drugie, jest tak daleko od Polski, jak to tylko możliwe, a ja zdecydowanie nie jestem wielbicielką długich lotów, więc osobna podróż na południową wyspę zaczęła nam się wydawać dość nierealna. Po trzecie, zewsząd dobiegały nas opinie, że południowa wyspa jest jeszcze piękniejsza i absolutnie nie możemy jej pominąć.

Cóż. Nasz lot powrotny do Kuala Lumpur miał odbyć się dwa dni temu. Przebukowaliśmy go, dając sobie dodatkowe trzy tygodnie w Nowej Zelandii. Mamy za sobą zwiedzanie północnej wyspy, teraz przed nami wyspa południowa. Pogoda robi się coraz bardziej jesienna, ale zamiast rezygnować z jej powodu ze zwiedzania postanowiliśmy po prostu się przygotować. (Kupiłam sobie dodatkową parę długich spodni, skarpetki, rękawiczki i czapkę z Insygniami Śmierci, która już awansowała na stanowisko mojej ulubionej czapki wszechczasów.)

M. pracuje tutaj wieczorami, więc dużą część dnia poświęcamy na zwiedzanie. Pokonujemy sporo kilometrów samochodem, dużo chodzimy. Wieczorem wracamy zmęczeni, ale usatysfakcjonowani. Na kolację jemy tosty z serem i awokado, dwoma rzeczami, za którymi chyba najbardziej tęskniłam w Wietnamie.

Nasze plany na przyszłość nie wychodzą poza najbliższe dwa, trzy tygodnie. Nie mam pojęcia, gdzie (a nawet na jakim kontynencie) znajdziemy się za miesiąc – może w Japonii, może na Bali, a może po prostu w domu? Decydowanie na bieżąco odpowiada nam aktualnie najbardziej.

Na blogu na pewno pojawią się posty o naszym wyjeździe z bardziej podróżniczej strony, nie chciałam jednak umieszczać tych informacji bez kontekstu. Zachęcam oczywiście do obserwowania mnie na Instagramie, gdzie treści pojawiają się trochę bardziej na bieżąco!