Z reguły nie robię żadnych postanowień noworocznych. Wiem doskonale, że a) zazwyczaj nic z nich nie wychodzi i stają się tylko źrodłem frustracji i b) wszelkie potrzebne zmiany powinniśmy wprowadzać od zaraz, a nie od poniedziałku/Wielkiego Postu/osławionego Nowego Roku. W tym roku mam jednak postanowienie. Chciałabym wrócić do wszystkiego tego, co w dużej części zostawiłam za sobą, zaczynając pracę na etacie ponad rok temu, czyli zdrowego żywienia i ćwiczeń. W konsekwencji, chciałabym się lepiej czuć i lepiej wyglądać, co sprowadza się do bardzo banalnego: chciałabym schudnąć.
Wiem z doświadczenia, że po pokonaniu pierwszej fali niemocy ćwiczenia będą przynosić mi dużo satysfakcji i nie będę mogła doczekać się następnego treningu. Wiem, że będę z przyjemnością wypróbowywać coraz to nowe przepisy na owocowo-warzywne koktajle i zdrowe wypieki. Wiem, że będę czuła się lepiej, poprawi się moja kondycja, równowaga i wyniki badań. Wiem, że będę miała więcej sił i motywacji do wszystkiego, co robię. Wiem, że będę z zadowoleniem stawać na wadze i patrzeć na swoje ciało w lustrze.
Jest tylko jeden problem: nie mogę o tym postanowieniu nikomu powiedzieć. To znaczy mogę, ale poza moim najbliższym otoczeniem mam wielką szansę spotkać się z pobłażliwym komentarzem w stylu „coś jej się ubzdurało” albo wręcz z irytacją, bo przecież w przeciwieństwie do mnie ta osoba ma prawdziwe problemy ze swoją wagą.
Jestem i zawsze byłam szczupła. Mam niedowagę. Wbrew pozorom nie zawdzięczam tego tylko swoim genom, co osoby z nadwagą lubią mi insynuować – jestem przekonana, że gdybym spożywała tyle majonezu, białego pieczywa czy słodzonych napoi, co niektóre z tych osób, wyglądalibyśmy bardzo podobnie. Nie o tym jednak chciałam dzisiaj pisać.
Pomimo niedowagi moje ciało zdaje się coraz lepiej pamiętać o każdej sztuce rafaello z gwiazdkowego prezentu, każdej kanapce z masłem orzechowym o północy i każdym przypadku, kiedy zamiast wybrać schody wjechałam windą do biura na drugim piętrze. Ciąża spożywcza jest standardem przy każdym bardziej obcisłym sweterku. I choć zazwyczaj udaje mi się to doskonale ukrywać pod nieco luźniejszymi ubraniami, bez nich zaczynam według mojej subiektywnej oceny wyglądać jak biała gruba parówka.
Jednocześnie jestem pewna, że znalazłoby się wiele osób (zwłaszcza mężczyzn), którzy mając do wyboru moje dwa hipotetyczne zdjęcia w bieliźnie – takie z teraz i takie, gdzie jestem o pięć kilko szczuplejsza, wybrałoby moją aktualną sylwetkę. W końcu „facet nie pies, na kości nie leci”, jakim to hasłem przerzuca się cały internet pod zdjęciami każdej szczupłej i wysportowanej dziewczyny. Znacie to, prawda?
I fajnie, każdy ma swoje zdanie. Ja preferuję sylwetki szczupłe i wysportowane i zdecydowanie wolę siebie w wersji „pięć kilo mniej”. Każdy może wyglądać tak, jak chce – a przynajmniej przybliżać się do swojego ideału – jeśli tylko ma w sobie odpowiednio dużo silnej woli i samozaparcia.
Zastanawia mnie jednak, dlaczego panuje w społeczeństwie tak duże przyzwolenie na mówienie, że ktoś jest chudy (a nierzadko „za chudy”), kiedy nazwanie kogoś grubym byłoby poważną obelgą. Naprawdę, zdarzało mi się słyszeć od dalekich znajomych, że mam nogi jak z Oświęcimia, a od pani prowadzącej szkolenie z pierwszej pomocy, że boi się mnie dotknąć, bo zapewne coś mi złamie. Jestem pewna, że w tych samych sytuacjach nikt nie skomentowałby osoby z nadwagą. Rozumiem, że budowanie nierealnego obrazu kobiecego ciała i nierzadko związane z tym zaburzenia odżywiania stanowią poważny problem, ale postponowanie osób szczupłych nie jest wyjściem z sytuacji.
W Nowym Roku życzę więc sobie i Wam wytrwałości w realizowaniu swoich noworocznych postanowień. Znajdźcie w sobie siłę i motywację, żeby wyglądać tak, jak tego chcecie. Nie zapominajcie jednak o tym, że korzyści zdrowego żywienia i ruchu widać nie tylko w lustrze.
PS Tam na obrazku u góry to nie ja ;)