Nowa Zelandia – co warto zobaczyć na wyspie południowej?

18 sierpnia 2018

Jednym z moich największych problemów w pisaniu bloga (poza spadkami motywacji i związaną z tym marną regularnością, ale to pomińmy milczeniem) jest zdecydowanie… pisanie wstępów. Lubię pisać konkretnie, nie umiem lać wody, a taki wstęp, choć konstrukcyjnie potrzebny, zazwyczaj trochę takiej mowy-trawy wymaga. Przechodząc więc od razu do rzeczy: dzisiaj mam dla Was drugą część Subiektywnego przewodnika po Nowej Zelandii, który, jak pewnie wiecie, jest owocem naszej pięciotygodniowej podróży po tym kraju. (A jeśli nie wiecie, to...

11 rzeczy, które warto zobaczyć na południowej wyspie Nowej Zelandii (ponownie, numeracja prowadzi z północy na południe, czyli pod względem fajności danego miejsca jest przypadkowa):

1. JAZDA KONNA

Dużo przestrzeni i piękne widoki sprawiają, że Nowa Zelandia wydaje się wręcz stworzona do jazdy konnej. Nie posiadaliśmy w tej materii żadnego doświadczenia, ale nie przeszkodziło nam to w odbyciu (po krótkim przeszkoleniu) spokojnej godzinnej przejażdżki z przewodnikiem przez nowozelandzkie łąki, lasy i strumienie. Bardziej wprawni jeźdźcy tym bardziej znajdą coś dla siebie! My skorzystaliśmy z oferty Cable Bay Adventure Park w Nelson (85 NZD od osoby za godzinny przejazd w terenie), ale jestem pewna, że podobnych miejsc jest w Nowej Zelandii całe mnóstwo, zarówno na południowej, jak i północnej wyspie.

Cable Bay Adventure Park w Nelson

2. PANCAKE ROCKS + PUNAKAIKI CAVERN

W Punakaiki na zachodnim wybrzeżu znajdziecie jedną z bardziej popularnych atrakcji Nowej Zelandii: Pancake Rocks, czyli Skały Naleśnikowe. Pancake Rocks to skały wapienne, powstałe 30 milionów lat temu ze szczątków stworzeń i roślin morskich, które zostały następnie wyniesione ponad powierzchnię w wyniku aktywności sejsmicznej. Ich niecodzienny, “warstwowy” wygląd przywodzi na myśl stertę naleśników.

Najlepiej wybrać się do Punakaiki blisko godziny przypływu, co umożliwia dodatkowo podziwianie tak zwanych blowholes. Jest to coś w stylu pseudogejzerów – woda morska znajduje drogę w zerodowanej skale i wytryskuje w pewnej odległości od brzegu. Cały spacer wokół Pancake Rocks i blowholes zajmuje około 20 minut.

W bezpośredniej bliskości parkingu znajduje się kolejna, mniej znana atrakcja, którą jednak moim zdaniem warto przy okazji odwiedzić: jaskinia Punakaiki Cavern. To fajne, dość typowe dla Nowej Zelandii połączenie oficjalnie przeznaczonej do zwiedzania atrakcji z przygodą. We wnętrzu jaskini można spokojnie pokonać co najmniej kilkadziesiąt metrów bez obawy zgubienia się. Nie zapomnijcie tylko o latarce (może być taka w komórce), a najlepiej dwóch – tak na wszelki wypadek.

Pancake Rocks

Pancake Rocks

Plaża w Punakaiki

Punakaiki Cavern – widok na wyjście z jaskini

3. ARTHUR’S PASS + PAPUGI KEA

Jeśli po obejrzeniu Skał Naleśnikowych zapragniecie dostać się na wschodnie wybrzeże wyspy, do Christchurch, droga powiedzie Was przez Great Alpine Highway, malowniczą trasę przez góry (Alpy Zachodnie). Jej najbardziej znany fragment to Arthur’s Pass, czyli Przełęcz Artura, oraz park narodowy o tej samej nazwie. Możecie ruszyć stamtąd na trekking albo chociaż, tak jak my, zatrzymać się na chwilę na parkingu z widokiem na monumentalny Wiadukt Otira.

Na parkingach w okolicy przełęczy macie sporą szansę natknąć się na papugi kea. Kea żyją jedynie na południowej wyspie Nowej Zelandii, są zielone, całkiem spore i bardzo ciekawskie i towarzyskie. Z tego powodu nietrudno je spotkać, choć zostało ich niewiele i znajdują się pod całkowitą ochroną (te urocze ptaki mają też swoją ciemną stronę, otóż lubią atakować owce i wydziobywać im tłuszcz z grzbietów (!), dlatego przed objęciem ich ochroną masowo padały ofiarą polowań).

Arthur’s Pass, Wiadukt Otira

Kea na Arthur’s Pass

4. CHRISTCHURCH I QUAKE CITY

Christchurch to trzecie co do wielkości (po Auckland i Wellington) miasto Nowej Zelandii – według Wikipedii to najbardziej oddalone od Polski miasto powyżej stu tysięcy mieszkańców na świecie. W 2010 i w 2011 roku Christchurch zostało doświadczone przez serię poważnych trzęsień ziemi. W wyniku najgroźniejszego z nich, z 22 lutego 2011 roku, zginęło 185 osób, a centrum miasta zostało w dużej mierze zniszczone.

Ponad siedem lat później znajdowaliśmy jeszcze gdzieniegdzie ślady zniszczeń na ulicach. Zwiedzanie miasta warto jednak zacząć od wizyty w Quake City, czyli poświęconemu tym wydarzeniom oddziale Canterbury Museum. Wstęp kosztuje 20 NZD od osoby.

Na zdjęciu poniżej zobaczycie wciąż czekającą na odbudowę katedrę w Christchurch. Co ciekawe, od 1881 do 2011 roku katedra niszczona była przez trzęsienia ziemi aż 7 razy. Christchurch wydaje się prawdziwą nowozelandzką stolicą trzęsień ziemi, czego zresztą mieliśmy okazję doświadczyć na własnej skórze – naszej wizyty w Christchurch dopełniło właśnie wieczorne trzęsienie ziemi.

Na szczęście nie było mocne (magnituda 3.4), czuliśmy jedynie lekkie drgania i słyszeliśmy, jak drzwi pokoju uderzają o futrynę. Choć dla nas było to zupełnie nowe doświadczenie, niewielkie trzęsienia ziemi mają miejsce w Nowej Zelandii praktycznie każdego dnia, kilka razy dziennie. Możecie sprawdzić to sami na https://www.geonet.org.nz/earthquake, gdzie znajdziecie na bieżąco uzupełnianą listę ostatnich 100 trzęsień ziemi.

Fototapeta w Quake City – Christchurch w 2011 roku

Katedra w Christchurch obecnie (czerwiec 2018)

5. LODOWIEC FRANZ JOSEF

Franz Josef Glacier to długi na 12 kilometrów lodowiec, schodzący z Alp Południowych. Choć półtoragodzinny spacer doliną lodowca wspominamy całkiem przyjemnie, największe wrażenie robi… tempo znikania lodowca. Obrazują to usytuowane wzdłuż trasy zdjęcia lodowca w różnych latach oraz tabliczki informacyjne w miejscach, gdzie lodowiec dochodził jeszcze kilkadziesiąt lat temu. Pomiędzy 2011 a 2014 rokiem Franz Josef cofnął się aż o 800 metrów. Chociaż pomiędzy okresami regresji zdarzają się także okresy transgresji, czyli “rośnięcia” lodowca (a według Wikipedii jeden z takich okresów zaczął się właśnie w tym roku!), generalna tendencja jest niestety jednoznaczna.

W przeszłości turyści mogli chodzić po samym lodowcu, aktualnie jednak jest to możliwe jedynie z przewodnikiem. Można także wykupić wycieczkę helikopterem z lądowaniem na lodowcu. “Zwykły” spacer doliną lodowca, na który się zdecydowaliśmy, pozwala zazwyczaj zobaczyć czoło lodowca z odległości kilkuset metrów – koniec trasy wyznaczany jest w zależności od panujących na lodowcu warunków.

W odległości około 25 kilometrów od lodowca Franz Josef znajduje się lodowiec Fox (Fox Glacier). Jest nieco mniej popularny, ale o kilometr dłuższy od Franza Josefa, a trasa piesza przez dolinę lodowca pozwala podobno dostać się bliżej jego czoła.

Lodowiec Franz Josef – spacer doliną lodowca

Lodowiec Franz Josef

6. MILFORD SOUND

Milford Sound to fiord na zachodnim wybrzeżu wyspy południowej. Okrzyknięty przez Rudyarda Kiplinga ósmym cudem świata, stanowi jedną z najbardziej popularnych atrakcji turystycznych Nowej Zelandii. Jednocześnie, ze średnio 184 deszczowymi dniami w roku, Milford Sound jest jednym z najbardziej deszczowych miejsc na Ziemi.

Dzień naszego rejsu nie stanowił od tej reguły wyjątku – było mokro i wietrznie, a widoczność nie zachwycała. Na początku wahaliśmy się, czy w ogóle popłynąć, myślę jednak, że mając na uwadze klimat tego miejsca nie ma sensu rezygnować z rejsu z powodu brzydkiej pogody. Opady deszczu powodują zresztą, że wodospady na trasie wyglądają jeszcze bardziej efektownie.

Rejsy organizowane są przez wiele różnych firm, my zdecydowaliśmy się na Jucy, firmę znaną w Nowej Zelandii przede wszystkim z wynajmu kamperów pomalowanych na soczyście zielony kolor. Jucy różnicuje ceny biletów ze względu na godzinę rejsu. Bilety na rejs poranny prezentują się najkorzystniej (45 NZD), trzeba jednak mieć na uwadze, że baza noclegowa w Milford Sound jest praktycznie nieistniejąca i w większości wypadków trzeba liczyć jeszcze dojazd z oddalonej o około 120 kilometrów miejscowości Te Anau.

Podczas rejsu udało nam się zobaczyć foki (a właściwie uchatki, po angielsku fur seals), wygrzewające się na kamieniach. Przy odrobinie szczęścia można także spotkać tam delfiny i pingwiny. Na parkingu niedaleko Milford Sound trafiliśmy z kolei na papugi kea, czyli nasze znajome z przejazdu przez Przełęcz Artura.

Milford Sound

Milford Sound

Milford Sound

Uchatki w zatoce Milford Sound

Kea niedaleko Milford Sound

7. QUEENSTOWN

Queenstown to największe miejskie zaskoczenie naszej podróży. Chyba z racji tego, że nazwa obiła nam się o uszy wielokrotnie przy różnych okazjach, założyliśmy, że jest to jedno z większych miast kraju. Dopiero na miejscu zorientowaliśmy się, że to praktycznie kilka ulic na krzyż (i jedynie piętnaście tysięcy mieszkańców).

Drugim zaskoczeniem była dla nas pogoda – w reszcie kraju panowała łagodna jesień (był początek czerwca), a Queenstown, jak na kurort narciarski przystało, powitało nas temperaturami w okolicach zera i śniegiem, który w obliczu naszego braku łańcuchów i zimowych opon niemal uniemożliwił nam dojazd do motelu, w którym zarezerwowaliśmy nocleg.

Małe niedogodności zbladły jednak przy pięknym położeniu Queenstown, u podnóża gór oraz nad brzegiem malowniczego jeziora Wakatipu. (Jeśli oglądaliście serial Top of the Lake: to właśnie w Wakatipu odnaleziono zanurzoną w wodzie Tui. Nad Wakatipu kręcono także scenę do Władcy Pierścieni, w której ekipa Faramira strzela do olifantów – a niedaleko dalej na północy znajduje się rzeka, w której Arwena przyzywa moce elfów i topi konie Czarnych Jeźdźców.)

Ładny widok na Queenstown roztacza się z Bob’s Peak na górze Ben Lomond – można się na niego dostać kolejką linową Skyline Gondola. Przejazd kolejką linową kosztuje 39 NZD. Można też kupić bilet połączony z posiłkiem w restauracji na szczycie za 75-115 NZD, ale poza rzeczoną restauracją na szczycie znajdziecie także sporo innych, tańszych opcji żywieniowych.

Widok na Queenstown z Bob’s Peak

Jezioro Wakatipu

Jezioro Wakatipu

8. MOERAKI BOULDERS + FLEURS PLACE

Jeśli czytaliście mój subiektywny przewodnik po północnej wyspie Nowej Zelandii, mogliście tam prześledzić naszą wyprawę do Whitecliff Boulders, czyli dużych, sferycznych głazów leżących w lesie. Moeraki Boulders to ich zdecydowanie bardziej popularny wśród turystów odpowiednik, położony nad brzegiem oceanu.

Podczas planowania zwiedzania warto wziąć pod uwagę godziny pływów morskich. My zjawiliśmy się w Moeraki podczas przypływu, zaledwie godzinę przed osiągnięciem przez wodę maksymalnego poziomu i dotarcie do głazów suchą stopą okazało się niemożliwe. Potraktowałam uciekanie przed falami i przemoczone do cna adidasy bardziej jako przygodę niż niedogodność, ale na wszelki wypadek lojalnie ostrzegam.

Po Moeraki Boulders udaliśmy się do samego Moeraki, niewielkiej wioski rybackiej, gdzie zjedliśmy obiad we Fleurs Place, czyli osławionej wśród internautów i kucharzy niepozornej restauracji ze świeżymi rybami i owocami morza. Ceny nie są niskie, trzeba liczyć około 40 NZD za danie, ale myślę, że dla panującej tam atmosfery oraz dobrze przyrządzonej, lokalnej, świeżo złowionej ryby warto się na taki posiłek skusić.

Plaża przy Moeraki Boulders podczas przypływu

Moeraki Boulders

Moeraki Boulders

Moeraki Boulders

Fleurs Place

Fleurs Place

9. DUNEDIN I BALDWIN STREET

Jak już kilkakrotnie pisałam, od zwiedzania miast wolę tereny mniej zurbanizowane i obcowanie z przyrodą. Na wyspie południowej zrobiliśmy wyjątek dla przepięknie położonego Queenstown oraz zniszczonego przez trzęsienia ziemi Christchurch, resztę miast na naszej trasie traktując bardziej jako bazy wypadowe. Dunedin jednak, poza byciem doskonałą bazą wypadową do punktów 8, 10 i 11 oraz prawdziwą nowozelandzką stolicą chińskiego jedzenia na wynos (z czego nie omieszkaliśmy skorzystać), ma jeszcze jedną ciekawą cechę: pagórkowate ukształtowanie terenu.

To z kolei wiąże się z dwoma rzeczami: 1) ładnym widokiem na miasto, np. z autostrady prowadzącej do Dunedin od południowego zachodu albo z jednego z wielu punktów widokowych w okolicach miasta, 2) najbardziej stromą ulicą na świecie, czyli Baldwin Street. Tak, to właśnie Baldwin Street, a nie jedna z ulic osławionego w tym temacie San Francisco została wpisana do Księgi Rekordów Guinnessa jako najbardziej stroma ulica mieszkalna na świecie, z nachyleniem równym 35%.

Sam fakt tak, umówmy się, dość niepraktycznego usytuowania ulicy tłumaczy się historią Nowej Zelandii jako kolonii angielskiej. W XIX wieku, kiedy powstała Baldwin Street, nowe ulice wytyczane były podobno przez londyńskich urzędników, którzy nie orientowali się w lokalnych uwarunkowaniach terenu.

Baldwin Street w Dunedin

Baldwin Street w Dunedin

10. TUNNEL BEACH TRACK

Południowe wybrzeże wyspy to moim zdaniem jeden z absolutnie koniecznych punktów zwiedzania Nowej Zelandii. Po pierwsze: Moeraki z punktu ósmego. Po drugie: zwierzęta morskie, o których opowiem Wam za chwilę. I po trzecie: miejsca takie jak Tunnel Beach Track, czyli “sekretna” plaża, do której jedyna droga wiedzie przez tunel wydrążony w klifie (a wcześniej przez dość stromą ścieżkę poprowadzoną przez prywatny teren).

Nie wiem, jak to miejsce przedstawia się w szczycie sezonu, bo jednak myślę, że tłok na “sekretnej” plaży czyni ją zdecydowanie mniej sekretną i nastrojową, ale podczas naszej wizyty w maju przez większość czasu było tylko morze, piasek, fale i my. Polecam!

Tunnel Beach Track znajduje się w odległości siedmiu kilometrów od Dunedin. Zakładam, że podobnych perełek w okolicy jest więcej – gdybyśmy mieli więcej czasu, spróbowalibyśmy pewnie dotrzeć jeszcze do jednej z zaznaczonych na Campermate jaskiń morskich, do których wejście możliwe jest tylko podczas odpływu.

Tunnel Beach Track – plaża widziana z góry

Tunnel Beach Track – tunel prowadzący na plażę

Tunnel Beach Track – „sekretna” plaża

Tunnel Beach Track – „sekretna” plaża

Tunnel Beach Track – „sekretna” plaża

11. LWY MORSKIE I PINGWINY

Jeśli miałabym wybrać, co z podróży po Nowej Zelandii wspominam najlepiej (i co zrobiło na mnie największe wrażenie), to na pewno kąpiel w dzikich gorących źródłach (ze wpisu o wyspie północnej), jazda konna i właśnie spotkania z lwami morskimi i pingwinami w ich naturalnym środowisku. Satysfakcja z zobaczenia lwa morskiego wylegującego się na plaży czy pingwina walczącego z falami, by wyjść na ląd jest totalnie nieporównywalna do oglądania tych zwierząt w niewoli.

Ale po kolei: południowe wybrzeże wyspy, co najmniej na odcinku pomiędzy Invercargill a Moeraki, jest doskonałym miejscem do obserwacji lwów morskich, uchatek (ang. fur seals), różnych gatunków pingwinów oraz delfinów. Co możecie zrobić to po prostu znaleźć w aplikacji Campermate miejsca, gdzie te zwierzęta najczęściej się pojawiają, i próbować aż do skutku – oczywiście z zachowaniem odpowiedniej ostrożności, aby nie zaszkodzić ani zwierzętom, ani sobie (lwy morskie potrafią ugryźć). Zasady obserwacji praktycznie zawsze objaśnione są na tablicach informacyjnych.

Nam udało się zobaczyć lwy morskie przy latarni morskiej Waipapa oraz lwy morskie i pingwiny żółtookie w Katiki Point. Przy latarni Waipapa była to zresztą lwia parka, a pan lew zdecydowanie nie okazał się zachwycony naszym towarzystwem, co możecie zobaczyć na zdjęciu poniżej. (Fotografia robiona była z zoomem, więc pewnie tego nie widać, ale – na szczęście dla siebie, jak się okazało – przy podchodzeniu do lwów zachowywałam zalecaną odległość co najmniej dziesięciu metrów.)

Latarnia morska Waipapa

Waipapa

Waipapa – zdenerwowany lew morski

Curio Bay – w poszukiwaniu pingwinów

Cannibal Bay

Lwy morskie w Katiki Point

Pingwin w Katiki Point

Tym emocjonującym akcentem dotarliśmy do końca wpisu, a zarazem tym postem niestety kończymy już na blogu nowozelandzki blok tematyczny. Till we meet again, New Zealand!

Stworzenie przewodnika zajęło mi trochę czasu, mam więc nadzieję, że wpisy okażą się dla Was ciekawe i przydatne – choć nie powiem, sama też cieszę się, że będę miała coś w kształcie pamiętnika z wycieczki, do którego zawsze mogę zajrzeć. Nową Zelandię opuściliśmy już dwa miesiące temu, ale nadal pozostajemy pod jej niesłabnącym urokiem.

A może Wy mieliście już okazję odwiedzić ten kraj i chcielibyście polecić jakieś miejsce warte zobaczenia?