Na przełomie października i listopada wybraliśmy się z M. na dwa tygodnie do Azji Południowo-Wschodniej. Była to nasza trzecia wspólna azjatycka wyprawa, ale pierwsza, od kiedy założyłam bloga, planowałam więc po powrocie zdać Wam dokładną relację. Jak wyszło – sami widzicie, mamy już luty. Prawdę mówiąc, okazuje się, że potrzebowałam kolejnych wakacji, żeby opisać poprzednie – piszę właśnie z hotelu na Gran Canarii. Ale po kolei. Pomimo upływu czasu ja nadal chętnie opowiem Wam o Azji. Jeśli Wy nadal chcecie słuchać – zapraszam Was na pierwszą część relacji z naszego wyjazdu do Kambodży i Tajlandii.
Tym razem wybraliśmy się tylko we dwójkę. Nie jestem istotą specjalnie stadną i muszę przyznać, że taki układ bardzo mi odpowiadał. Jak zwykle w takich przypadkach nie korzystaliśmy też z usług żadnego biura podróży. Wiem, że wiele osób nie czuje się na siłach, by organizować tak dalekie wycieczki samemu, ale w przypadku Azji Południowo-Wschodniej to naprawdę nic trudnego.
Zaczęliśmy od zakupu biletów lotniczych. Zawsze staramy się załapać na jakąś promocję i planując wakacje, śledzimy informacje o korzystnych cenach lotów na Fly4free. Co jest korzystną ceną w przypadku podróży do Azji? W mojej subiektywnej ocenie to 1800 zł za lot w obie strony lub taniej. Tym razem udało nam się upolować dość tani lot z Warszawy do Kuala Lumpur, stolicy Malezji. Samo Kuala Lumpur i sporą część Malezji zwiedziliśmy już trzy lata wcześniej, więc planowaliśmy od razu polecieć stamtąd gdzieś dalej. W Azji Południowo-Wschodniej operuje bardzo dużo tanich linii lotniczych, toteż poruszanie się na miejscu nie stanowi większego problemu.
Mieliśmy już dobre doświadczenia z tanimi liniami Air Asia, więc nie szukaliśmy dalej. Po zakupie biletów do Kuala Lumpur prześledziliśmy połączenia (i ceny) Air Asia i ułożyłyśmy następujący plan wyprawy: nocleg w Kuala Lumpur dla zregenerowania sił -> lot do Siem Reap w Kambodży i cztery noclegi na miejscu (w pobliżu Siem Reap znajduje się znany kompleks świątyń Angkor) -> lot z Siem Reap do Bangkoku i trzy noce na miejscu -> przelot z Bangkoku do Krabi i tam sześć noclegów, w tym pięć na Koh Lancie, czyli wyspie, która słynie ze świetnych plaż -> lot z Krabi do Kuala Lumpur i powrót do domu.
Za bilety Air Asia z dodatkowo płatnym bagażem rejestrowanym płaciliśmy mniej więcej po 200 zł od osoby za bilet. Oczywiście podróż lokalnymi środkami transportu byłaby na pewno tańsza i bardziej „klimatyczna”, ale nam opcja z samolotem w zupełności odpowiadała. Kambodża i wiejskie obszary Tajlandii to ogólnie tereny dość biedne i jeśli nie zależy nam zanadto na komforcie, możemy znaleźć transport, noclegi czy jedzenie w bardzo niskich cenach. Muszę jednak przyznać, że podróż zatłoczonym busem bez klimatyzacji, karaluchy w pokoju czy zatrucie pokarmowe po zjedzeniu posiłku przygotowanego bez poszanowania podstawowych zasad higieny niespecjalnie mnie pociągają, wolę więc zapłacić trochę więcej i czuć się bardziej komfortowo. Jeśli mówimy o Azji Południowo-Wschodniej, ceny i tak będą korzystne w porównaniu do innych wakacyjnych kierunków (wyjątkem będzie tutaj Singapur). Przed wyjazdem zarezerwowaliśmy też noclegi, korzystając z Booking.com i Hostelworld.
Nasz lot do Malezji składał się tak naprawdę z trzech lotów, z przesiadką w Amsterdamie i w Kantonie. Obróciliśmy ten fakt na swoją korzyść, wykorzystując pięcioipółgodzinną przesiadkę w Amsterdamie na krótkie zwiedzenie miasta. Lotnisko Schiphol połączone jest ze stacją kolejową, z której co pół godziny odjeżdża pociąg, dojeżdżający do centrum miasta w dwadzieścia minut. Zdążyliśmy zrobić spacer po centrum i zjeść w małej knajpce śniadanie, składające się ze świetnych naleśników ze świeżo wyciśniętym sokiem z pomarańczy.
Z Amsterdamu czekał nas długi lot do Chin, a potem trochę krótszy do Malezji. Do hostelu na obrzeżach Kuala Lumpur dotarliśmy dość wyczerpani i tego dnia zrobiliśmy tylko krótki spacer po okolicy i zjedliśmy niezłe smażone pierogi z mięsem i banany, kupione na tamtejszym nocnym bazarze. Nocne bazary są popularne w Azji, rozkładają się po południu i znajdziecie na nich przede wszystkim jedzenie.
Następnego dnia lecieliśmy do Siem Reap w Kambodży. Na lotnisku czekał na nas nasz hotelowy transport, czyli pan z przyczepką podpiętą do skutera. Pierwsze zetknięcie z Kambodżą było ciężkie, bo jadąc do najbardziej turystycznego miasta w kraju nie spodziewaliśmy się oglądać tak uderzającej biedy. Obserwując otoczenie w drodze z lotniska czuliśmy się oboje jak intruzi, podglądający Khmerów jak zwierzęta w zoo.
W Kambodży zupełnie normalnym widokiem są osoby, których pracą jest przewożenie skuterem sterty kurzych jaj albo wielkiej bryły lodu, dzieci prowadzące skuter czy ludzie, prawdopodobnie bezdomni, którzy śpią na hamakach przy drodze. Siem Reap ma prawie 200 tysięcy mieszkańców, a pomimo to w mieście wypatrzyliśmy może trzy skrzyżowania ze światłami. Ogromna liczba skuterów porusza się po drogach w okropnym chaosie. Idąc ulicą po zmroku nietrudno wypatrzyć szczura czy karalucha, nie mówiąc już o tym, że samo chodzenie jest niezwykle utrudnione, bo Khmerzy najwidoczniej w ogóle nie poruszają się pieszo i wszystkie chodniki są doszczętnie zastawione rowerami, skuterami albo samochodami.
Dodając do tego dokuczliwy upał, spacerowanie po ulicach Siem Reap nie stało wysoko na naszej liście rozrywek. Co nie zmienia faktu, że czas spędzony w Kambodży wspominamy bardzo miło, bo nasz hotel okazał się prawdziwą oazą. Spory klimatyzowany pokój, czysty, wyremontowany, z dwoma łazienkami – jedną z prysznicem z deszczownicą i jedną z wanną, gdzie pani sprzątaczka codziennie rozpalała zapachowe kadzidełka. Pokój miał bezpośrednie wyjście na basen ocieniony palmami, z którego korzystaliśmy prawie tylko my. Nad basenem czekały na nas leżaki ze świeżymi ręcznikami, a kelnerzy w każdej chwili gotowi byli donieść nam koktajle, owoce i kanapki z hotelowej restauracji. I jeśli teraz zastanawiacie się, ile to wszystko kosztowało, to mogę Was zapewnić, że na polskie warunki naprawdę niedużo (jeślibyście kiedykolwiek wybierali się do Siem Reap, to gorąco polecam La Residence WatBo).
Co do wyrzutów sumienia i moralnego kaca, że czerpię korzyści z niskich cen w kraju, gdzie wiele ludzi żyje bardzo biednie… No cóż, czy byłoby im lepiej, gdybym nie przyjechała? Uspokajałam swoje sumienie napiwkami dla osób prywatnych i starałam się nie myśleć za dużo o rzeczach, na które nie mam wpływu.
Ciekawą rzeczą jest, że mimo iż Khmerzy posiadają własną walutę, za hotele, atrakcje turystyczne i ogólnie w miejscach przeznaczonych dla turystów płaci się w dolarach. Dolary można tam zresztą wyciągnąć z bankomatu. W Siem Reap znajdziecie też absurdalnie drogie hotele i kilka droższych restauracji, w tym nawet hipsterski wege bar.
Główną atrakcją Siem Reap jest jednak położony niedaleko kompleks świątyń Angkor. Na zwiedzanie świątyń trzeba przeznaczyć co najmniej jeden dzień (ci najwytrwalsi, chcący zobaczyć wszystkie świątynie, wykupują bilet na trzy dni). Budowli jest naprawdę sporo, a na dodatek dzielą je dość duże odległości, więc najpopularniejszym sposobem zwiedzania świątyń jest wynajęcie na cały dzień kierowcy tuk tuka (koszt 15 USD), który będzie przewoził nas od jednej świątynii do drugiej. My ograniczyliśmy się do jednego dnia zwiedzania i koszt takiego biletu to 20 USD.
Angkor Wat i okoliczne świątynie to coś, co zawsze chciałam zobaczyć. Może kojarzycie je ze zdjęć, wyglądają magicznie, tajemniczo, mistycznie i ogólnie sprawiają wrażenie miejsca, do którego chce się pojechać. Widząc je na żywo byłam jednak trochę zawiedziona. Wrażenie psuł głównie zwalający z nóg upał i ogromne masy ludzi. Uwierzcie mi, zrobienie zdjęcia bez gromadki zwiedzających graniczyło z cudem, przynajmniej w przypadku tych najbardziej znanych i pożądanych budowli. Smutne jest także to, że turyści mogą wejść praktycznie wszędzie i pewnie po części z tego powodu wiele zabytków kompleksu jest w bardzo kiepskim stanie, nie mówiąc już o tych, które zdążyły się częściowo zawalić i zostały niedbale odbudowane – to znaczy ktoś chaotycznie poukładał na sobie kamienie, nie zwracając uwagi na to, że był na nich wcześniej jakiś ornament.
Co do upału, to pewnie lepiej byłoby, gdybyśmy zaczęli zwiedzanie o piątej rano, kiedy to można zobaczyć słynny wschód słońca przy świątyni Angkor Wat, ale za nic nie mogłam przekonać M. do wstania o tak nieludzkiej porze ;)
Po trzech dniach spędzonych w Kambodży ruszyliśmy zgodnie z planem do Bangkoku, o tym jednak opowiem Wam następnym razem, w drugiej części relacji.
Gdybyście się zastanawiali, dlaczego zdjęcia w tym poście są kwadratowe, to już spieszę wyjaśnić – otóż fotografując cokolwiek, łudzę się, że wyjdzie mi z tego tak dobre zdjęcie, że dam je na Instagram. Tam wstawiam tylko zdjęcia kwadratowe i osobiście lubię je już robić w kwadracie, a nie do tego kwadrata przycinać, żeby kompozycja była jak najbardziej optymalna. I pomimo że podczas wycieczki starałam się robić zarówno zdjęcia kwadratowe, jak i inne, to jednak okazało się, że wśród tych innych mam niestety poważne braki. Też miewacie takie problemy?
PS [kwiecień 2018]
Niestety wpis ten nigdy nie doczekał się szumnie zapowiadanej drugiej części (trochę o tym, dlaczego tak się stało, przeczytacie we wpisie z podsumowaniem 2017 roku). Po ponad roku od publikacji pierwszej części i półtora roku po samej wycieczce jest już na to trochę za późno. Dla porządku postanowiłam jednak dokończyć temat i krótko opowiedzieć o dalszym przebiegu wyjazdu. Jeśli macie ochotę przeczytać, kliknijcie tutaj :)